Kamyczek z runą

To był kwietniowy, niedzielny poranek. Powietrze miało w sobie coś miękkiego, jakby świat wziął głęboki oddech i na chwilę zapomniał o wszystkim, co trudne. Piotr siedział przy biurku z kubkiem kawy, pozwalając, by gorzki napar sączył się przez ciało niczym ciepło starego koca. Internet nie przynosił żadnych nowych wieści, które miałyby znaczenie. Nie miał planów. Nie miał też szczególnych oczekiwań wobec dnia.

Od niechcenia uruchomił aplikację Ubera. Może jakiś kurs wpadnie, może uda się zamiast mitrężenia czasu – zarobić parę złotych. Pięć minut później telefon zadzwonił z charakterystycznym tonem. Kurs do centrum Gdyni. Ponad dziewięćdziesiąt złotych. Żal byłoby nie pojechać.

Dopił kawę, założył buty, chwycił kluczyki i zbiegł do samochodu. Dolot – zaledwie dziewięćset metrów. Po kilku minutach był już na miejscu, pod starym, ceglanym budynkiem.

W lusterku zobaczył postać. Dziewczyna ubrana na czarno, z dużą torbą przewieszoną przez ramię. W jednej ręce trzymała doniczkę z zieloną roślinką, w drugiej odpalała papierosa. Szła powoli, jakby każde jej stąpnięcie miało sens. Wysiadł i zapytał:

— Chce pani wrzucić coś do bagażnika?

Uśmiechnęła się, zaciągając dymem.

— Wolę mieć wszystko przy sobie.

Ruszyli w stronę Gdyni. Od pierwszych metrów coś między nimi zagrało. Nie da się tego ubrać w słowa – czasem po prostu się czuje, że dwie dusze rozpoznają się mimo milczenia.

— Marysia — powiedziała, wyciągając rękę zza siedzenia. — A ty wyglądasz mi na starego taksówkarskiego wyjadacza.

— Piotr. Jeżdżę od czterech lat. Sporo się widziało. Wracasz z imprezy?

— Niezupełnie. Raczej z pracy. Jestem masażystką… erotyczną, powiedzmy, że z pogranicza konwencji.

To zdanie zawisło między nimi, ale nie ciążyło. Żadne z nich nie potrzebowało definicji. Nie oceniali się. Przeciwnie — z każdą chwilą rozmowa stawała się bardziej osobista, jakby oboje przeczuwali, że to nie przypadek, że spotkali się dziś rano.

Opowiadała o synu, on wspomniał o rozwodzie sprzed lat. Śmiali się z roślinki w doniczce. Piotr zażartował, że z tą torbą i kwiatkiem przypomina Matyldę z „Leona Zawodowca”. Marysia przez chwilę szperała w torbie, przeklinając bałagan.

— Coś ci dam — rzuciła nagle. — Mam. To amulet.

— Przyniesie mi szczęście?

— Jeśli w to uwierzysz, to tak.

— Wierzę w takie rzeczy. Zwłaszcza jeśli są podarowane ze szczerą intencją.

— To kamyk z runą ochronną. Będzie nad tobą czuwał.

Jej dłoń wyłoniła się zza siedzenia i delikatnie położyła kamyk na jego otwartej dłoni. Zamknęła ją własnymi palcami. Przez moment czuł jej ciepło – subtelne, kobiece, jak dotyk, który zostaje na długo po tym, jak znika.

Koła szumiały po asfalcie. Wiosenne słońce odbijało się od szyby. Świat znowu był trochę mniej obojętny.

— Miły z ciebie facet — powiedziała w końcu. — Czasem jeżdżę do klientów. To zwykle dobrze płatne kursy. Może chciałbyś zostać moim kierowcą?

Uśmiechnął się sam do siebie na myśl, że kolejnym zawodem po taksówkarzu mógłby być „zawód” alfonsa — chociaż doskonale wiedział, że nie o to jej chodzi. Życie lubi czasem ironizować.

— Jeśli każdy kurs miałby wyglądać tak jak ten, to jadę, gdziekolwiek wskażesz — powiedział i podał jej wizytówkę.

Zatrzymali się pod kamienicą. Pożegnali się krótko, ale serdecznie. Marysia zniknęła w bramie, niosąc doniczkę i swój ciężki bagaż.

Piotr jeszcze przez chwilę siedział za kierownicą, poczym ruszył swoją taksówką szukać niedzielnych pasażerów. Kamyk leżał na kokpicie tuż nad zegarami. Nie wiedział jeszcze, że od tego momentu każdy kolejny dzień będzie miał w sobie coś nieuchwytnego — jakby ktoś, gdzieś, naprawdę nad nim czuwał.

Udostępnij ten wpis