Pasażer na zakupach, kierowca nie zarabia – Czy warto brać kursy z przystankami?
Kursy z przystankami miały być wygodnym rozwiązaniem dla pasażerów – krótkie postoje, szybkie sprawy do załatwienia. W praktyce stały się kolejnym narzędziem wykorzystywania kierowców, którzy zmuszani są do darmowego czekania, podczas gdy pasażerowie robią zakupy, odbierają paczki czy „wyskakują tylko na chwilę”. Uber i Bolt nie tylko na to pozwalają, ale wręcz zachęcają do tego systemowym zaniedbaniem.
„Tylko na chwilę” – i 15 minut w plecy
Każdy kierowca zna ten scenariusz. Pasażer planuje trasę z przystankiem. – „Proszę się nie martwić, ja tylko na minutkę” – mówi, wysiada i znika. Mijają dwie minuty, pięć, dziesięć… Kierowca siedzi bezczynnie, podczas gdy jego silnik cicho mruczy, spalając paliwo. W tym czasie mógłby wykonać kolejny kurs, zarobić kolejne złotówki, ale nie – tkwi w miejscu, bo platforma nie przewiduje dla niego wynagrodzenia za ten „serwis”.
Przykład z życia? Kierowca Ubera odbiera pasażera, który prosi o przystanek przy dyskoncie. Kierowca jasno komunikuje: „Mogę poczekać maksymalnie trzy minuty”. Mija pięć. Dziesięć. Pasażera nie ma. Kierowca anuluje kurs, odjeżdża i zgłasza brak płatności – na szczęście dostaje rekompensatę za częsciowo zrealizowany kurs, ale w zamian otrzymuje jedną gwiazdkę od niezadowolonego pasażera. I co? I nic. Uber nie ma z tym problemu, bo przecież kierowca jest od tego, żeby czekać.
To jest patologia, która nie powinna mieć miejsca w żadnym zawodzie. A jednak w świecie Ubera i Bolta stała się normą.

Technologia jest, ale nie dla polskich kierowców
To nie jest problem, którego nie da się rozwiązać. W USA, Wielkiej Brytanii czy Kanadzie Uber już dawno wdrożyły opłaty za oczekiwanie. Jeśli pasażer każe kierowcy czekać dłużej niż 2–3 minuty, zaczyna naliczać się dodatkowa opłata za każdą kolejną minutę. To działa – pasażerowie pilnują czasu, a kierowcy nie tracą zarobków.
Ale nie w Polsce. U nas Uber i Bolt traktują kierowców jak tanią siłę roboczą, która ma czekać za darmo, bo „tak jest lepiej dla pasażera”. A że kierowca traci czas? A że paliwo się spala? A że kolejny kurs przepadł? Nieważne.
To nie jest kwestia technologii – algorytm naliczający opłatę za postój jest banalny do wdrożenia. To świadoma decyzja biznesowa. Uber i Bolt wiedzą, że gdyby wprowadzili dodatkowe opłaty, pasażerowie mogliby się oburzyć. Lepiej więc wykorzystywać kierowców.
Kto tu na kogo pracuje?
Czy wyobrażasz sobie, że taksówkarz zgadza się stać 20 minut pod sklepem, bo klient poszedł „tylko po coś na szybko”? Oczywiście, że nie. Taksówkarz włączyłby licznik i po sprawie. Ale w Uberze i Bolcie kierowca jest na łasce aplikacji – jeśli zacznie się buntować, dostanie negatywne oceny, a jego konto zacznie dostawać mniej zleceń.
I to jest sedno problemu. Uber i Bolt sprzedają kierowcom wizję elastycznej pracy i „bycia własnym szefem”, ale w rzeczywistości robią wszystko, by maksymalnie obciążyć ich kosztami i ryzykiem. Przestoje na przystankach? Kierowca płaci. Wzrost prowizji? Kierowca płaci. Promocje dla pasażerów? Kierowca płaci.
Ile jeszcze mamy znosić?
Polska – kraj drugiej kategorii dla Ubera i Bolta
W krajach Zachodu kierowcy są traktowani lepiej. Dostają więcej za te same kursy, mają niższe prowizje i systemy rekompensujące im straty czasu. A w Polsce? Dostajemy ochłapy.
Jeśli Uber i Bolt mogą wprowadzić opłaty za przestój w innych krajach, mogą zrobić to i tutaj. Ale nie zrobią tego, dopóki nikt nie zacznie wymagać zmian.
Kierowcy w Polsce zasługują na takie same warunki jak ich koledzy z Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych. Nie jesteśmy gorsi, nie jesteśmy tańszą siłą roboczą. Jeśli Uber i Bolt chcą, byśmy czekali na pasażera, niech zaczną nam za to płacić.
A jeśli nie? Czas zacząć mówić o tym głośno. Bo milczenie oznacza zgodę na dalsze wykorzystywanie.