Zabawny kurs z kibicami

Była już grubo po godzinie 23, a ja, zmęczony po całym dniu pracy, marzyłem tylko o jednym – łapać ostatni kurs w stronę domu i zakończyć dzień na plusie. Gdy Uber zaproponował kurs spod stadionu miejskiego w Gdyni do Rumi, pomyślałem sobie: „Idealnie!”. Kliknąłem „akceptuj” na aplikacji i ruszyłem na miejsce.

Pod stadionem czekali już na mnie dwaj panowie – wesołe, lekko podpite towarzystwo w wieku około 55-60 lat. Ubrani byli w szaliki i czapki Arki Gdynia, prawdziwi kibice z krwi i kości, wyglądali na zadowolonych z wyniku meczu (albo przynajmniej z ilości spożytego napoju, który wynik rekompensował). Weszli do samochodu z szerokimi uśmiechami i dobrym humorem. Od pierwszej chwili załapaliśmy fantastyczny kontakt.

– Dobry wieczór, panie kierowco! – zaczął Marek, jeden z pasażerów. – To do Rumi, tak?

– Tak, proszę się wygodnie rozsiąść i ruszamy – odpowiedziałem radośnie. – Jak mecz?

– Eee tam, wynik nieważny. Ważne, że pogoda dopisała i dziewczyny ładnie wyglądały! – odparł Marek i wybuchł śmiechem.

Atmosfera była tak luźna, że az zapomniałem o tym, że jestem w pracy. Co chwila sypali jakimiś żartami i anegdotami, a ja czułem się jak na spotkaniu z dawnymi kumplami. Droga mijała nam w ekspresowym tempie. Już byliśmy kilka kilometrów przed celem, gdy Marek nagle się odezwał:

– Panie kierowco, a czy nie zatrzymałby się pan przy żabce? Trzeba się zaopatrzyć na resztę wieczoru.

Z uśmiechem pokiwałem głową. Nie byłem tego wieczoru wybredny – miał to być ostatni kurs, więc mogłem pozwolić sobie na trochę elastyczności.

– Jasne, że tak. I tak na dziś kończę pracę.

Zjechaliśmy do żabki, a obaj pasażerowie wyskoczyli na zakupy. Marek był pierwszym, który wrócił – przynajmniej z dobrym pięciominutowym wyprzedzeniem. Wsiadł do samochodu z triumfalnym uśmiechem na twarzy i z dwoma piwami w rękach.

– Skoro pan już kończy, to proszę – dwa piwka dla pana, żeby się lepiej spało.

Miły gest, pomyślałem. Uśmiechłem się szeroko i podziękowałem, chowając butelki w schowku. Marek zerkał przez okno w stronę sklepu, jednak po kilku minutach zaczął się niespokojnie wiercić.

– A gdzie on się, do cholery, podział? – mruknął Marek, wyraźnie tracąc cierpliwość.

– Też się zastanawiam, przecież ile można kupować.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Dziesięć minut minęło, zanim drugi z pasażerów podszedł do samochodu powoli, z oczami wielkimi jak denka od słoika. Coś musiało się wydarzyć.

– Gdzieś ty się, chopie, podziewał? – rzucił Marek, a jego głos był mieszanką ulgi i złości.

– Nie uwierzysz… – zaczął dramatycznym tonem drugi pasażer, który zupełnie zignorował moją obecność i zaczął opowiadać swoją przygodę, wpatrując się w Marka. – Wyszedłem z żabki, a ciebie, Marek, nigdzie nie było. No to myślę sobie: „Może poszedłeś za potrzebą w jakieś krzaki”, co? W końcu jest ciemno… Otwieram drzwi do samochodu, wsiadam na tył i czekam.

– Co dalej?

– No czekam, czekam, a tu cisza. Minuty mijają, a ciebie, Marek, nadal nie ma. Patrzę na kierowcę – a za kierownicą siedzi… jakaś baba! Myślę sobie: „Co jest grane, aż tyle nie wypiłem żebym pomylił płeć kierowcy”.

Już w tym mało nie parsknąłem śmiechem, ale zdołałem zachować poważną minę, żeby dokończył.

– W końcu patrzę, rozglądam się po samochodzie i coś mi nie pasuje. Wygląda inaczej. Myślę: „to chyba nie ten samochód”. Patrzę na tę babkę, a ona milczy, nic się nie odzywa. Ani słowa. Pewnie się wystraszyła kibicowskiego szalika. Więc wyskoczyłem stamtąd jak poparzony i zacząłem szukać was po parkingu!

Marek spojrzał na mnie i obaj wybuchnęliśmy niekontrolowanym śmiechem. To musiała być scena jak z komedii – wyobraziłem sobie zdezorientowaną panią za kierownicą, patrzącą z przerażeniem na podpitego kibica w klubowym szaliku i czapce.

– I co, nawet się nie odezwała? – zapytałem, starając się uspokoić.

– Nawet słowem!

Dojeżdżając do celu, wszyscy troje rechotaliśmy jak opętani. Widok ich wesołych, rumianych od śmiechu twarzy na pewno wynagrodził mi cały długi dzień. Kiedy wysiadali, Marek jeszcze spojrzał na mnie ze śmiechem i powiedział:

– Panie kierowco, dziękujemy! Tu już chyba nigdzie nie pobłądzimy!

– Niech pan pilnuje kolegę! – dodałem z uśmiechem.

Odjechałem kierując się do domu z szerokim usmiechem i oczami wilgotnymi od łez – ale nie ze zmęczenia, a od śmiechu. Tego kursu nie zapomnę do końca życia.

Udostępnij ten wpis